Chciałbym przedstawić bardzo rewolucyjną dietę, łamiącą bardzo wiele odgórnie ustalonych zasad i reguł w odżywianiu, która udowadnia, że nie wszystko, co zostaje uznane za prawdę tą prawdą jest.
Może brak mi autorytetu czy poważnego doświadczenia, dietę zacząłem dość nie dawno i... I jestem zadowolony. Ale o co tu chodzi, tak?
Część z was może coś kojarzy.
Część może coś czytała.
Część pewnie nie ma pojęcia, o co chodzi i to, co tu wypiszę, będzie wydawać się szaleństwem i chęcią wpakowania się w katabolizm w pełnej postaci.
Otóż, mój dzień treningowy wygląda tak.
Wstaję rano, nie spieszę się. Mogę sobie poleżeć, nie muszę zrywać się do kuchni, żeby załadować w siebie porcję białka, żeby katabolizm nie pożarł moich ciężko wypracowanych mięśni. Spokojnie wstaję, ziewam, przeciągam się. Włączam czajnik i muzykę. Robię kubek herbaty. Mogę coś w tym momencie obejrzeć/przeczytać, cokolwiek. Wypijam herbatę (niesłodzoną, bez mleka, najlepiej też bez sztucznych słodzików - spokojnie da się do tego przyzwyczaić, a herbat jest od diabli). Kawa też może być, ale nie przepadam.
Łykam dwie kapsułki ekstraktu z zielonej herbaty (to nie jest konieczne, ale nie zaszkodzi, a nawet pomoże). Pakuję do plecaka sporą butelkę wody mineralnej i wybieram się do szkoły.
Nie ma tutaj stresu z zasadą och-muszę-zjeść-śniadanie. Po prostu wstaję i czuję się dobrze.
W szkole popijam tylko wodę mineralną. Można wziąć herbatę, czy coś innego, byle by kalorii nie miało. Słodkie też nie jest mile widziane - pobudza apetyt. Dla większości osób trzymających dietę 5-7 posiłków dziennie ciężko jest sobie wyobrazić brak śniadania i nie jedzenie nic później, ale o tym później.
Wracam do domu koło 15. Jest to dzień treningowy. Wypijam porcję wpc, 40g w moim przypadku (podobno samo BCAA będzie lepsze, z czym się zgadzam, ale nie na moje fundusze). Zabieram się za trening. Nic nie ciąży na żołądku, bo skoczyłem wcześniej do toalety i pozbyłem się tego, co wypiłem rano. Nic nie ściąga mnie do ziemi, nic się we mnie nie przewraca. Wszystko jest okej. Na treningu mam siły, wszystko robię bez problemu.
Trening się kończy.
I właśnie tutaj zaczyna się zabawa.
Przydział moich dziennych kalorii i składników odżywczych muszę pochłonąć w czasie 4-8 godzin po tym treningu. To jest faza, kiedy zaczynamy jeść.
Lekki i mały jestem, wielu kalorii nie potrzebuję. Po treningu owsianka z wpc, 500kcal, później przygotowuję kolejny posiłek - jaja i orzechy. Tysiąc kalorii. Biorę suplementy - w moim wypadku to witamina C, kolagen, kreatyna. Zagryzam jakimś warzywem. Dwa pomidory, rzodkiewka, kawałek marchewki. Brokuł ląduje w garnku.
Wszystko się mieści we mnie bez problemu. Miejsce - jest. Apetyt - także.
Po dwóch godzinach zjadam kolejne jaja i orzechy. Już skromniej. Siedemset kalorii. Mam już ~2400 kcal. Nie tak dużo, dla wielu robiących masę, ale, cóż, więcej nie działa na mnie lepiej. Apetyt już stępiony jak siekiera, którą ktoś ciął łańcuchy. Czasem sięgnę po jakieś warzywko czy dwa, ale nie zawsze. Jedna czy dwie wizyty w toalecie, żeby pozbyć się wody to norma. Dwie-trzy godziny mijają mi już bez napychania się, czasem tylko ukąszę jakieś warzywo, paprykę, pomidora, ogórka, różnie to bywa.
Cztery-pięć godzin po przedtreningowym szejku zjadam kolejne jaja i orzechy. To już koniec jedzenia na dzisiaj. Jestem pełny. Nie przepełniony, tylko pełny. Najedzony. Zadowolony. Jest godzina 20.
Co w nietreningowy? Nie ma przetreningowego szejka, nie ma potreningowego musli. Cała reszta jest. Początek też o 15. Koniec podobnie.
A teraz, jak z tym katabolizmem, co? Jak z siłami? Jak z samopoczuciem?
Katabolizm mięśniowy? Nie znam człowieka.
Siły? Są. Nawet więcej. Naprawdę. Człowiek się lekki czuje i nie ma tej presji ciągłego przywiązania do garów/pudełek z żarciem. Ułatwia to życie.
Samopoczucie? Świetne. Ba. Doskonałe.
Kiedy jadłem mniejsze posiłki, a rzadziej - często doskwierał mi głód. Teraz głód pojawia się tylko, jak zaczynam jeść, ale mogę go zadławić, ba, wręcz muszę, bo odpowiednią ilość kalorii trzeba dostarczyć. Nie jem 18-21 godzin i nie jestem głodny. Dla mnie to niesamowita rzecz.
Po prostu pilnuję kalorii, białka i tego, żeby jedzenie było dobrego rodzaju i wszystko jest jak najbardziej okej.
Treningi są przyjemniejsze. Chociaż z samego początku nie mogłem doczekać się ich końca, żeby zacząć ucztę, ale to drobnostka.
Trzeba dużo pić - jakby nie patrzeć, organizm woli dostać trzy niż jeden litr wody. Kolejny plus.
Mniej stresu. Naprawdę. Mniej pośpiechu. To także plusy.
Jedynym minusem jest to, że trzeba się przestawić na całkiem inne tory. Ja przeskoczyłem od razu na dwudziestogodzinną głodówkę i jakoś to poszło, nie było zbyt ciężkie, ale ja to ja. Inni mogą mieć inaczej.
Zamiast robić drastyczną zmianę proponowałbym zacząć od dwunastogodzinnej, czternastogodzinnej głodówki i z tygodnia na tydzień postępować dalej. Czemu właściwie nie? Jak kto woli. Sami zdecydujcie.
Efekty takiej diety, prócz wyżej wymienionych? Nie jestem w stanie dać obiektywnej opinii dla osób robiących masę na siłowni, bo robię siłę/redukcję z obciążeniem własnego ciała, ale wydaje mi się to diabelnie możliwe. Wg mnie kluczowe byłoby wtedy, przy robieniu masy, zjedzenie porządnego potreningowego. Ba. Większości kalorii w ciągu godziny, dwóch po treningu.
Ale jak z tą redukcją, co?
Po sześciu dniach się zważyłem. Waga taka sama. W obwodzie pasa odrobinę mniej. Patrzę jeszcze raz na tą wagę, marszczę brwi, ale dochodzę do wniosku, że skoro poprzednio więcej jadłem rano, mniej wieczorem, to teraz na wadze powinno być więcej, jeśli nie schudłem.
Ale na wadze ta sama wartość.
Dla mnie wniosek prosty - odrobinę schudłem.
Ale nie przycinam maksymalnie kalorii, rozkładam redukcję w czasie. Ten wynik mi pasuje. Zobaczę, jak to się rozkłada w czasie. Niektórzy zauważają na tej diecie tę cudowną, podobno nie istniejącą rekompozycję.
Łamiemy tutaj wiele zasad i mitów, dostajemy o wiele więcej wolności, przekonujemy się, żę nasze ciało to nie skrupulatny matematyk, postępujący wg wzorów, tylko zaradna maszyna radząca sobie doskonale z tym, co dostanie.
Trzydzieści gram białka na trzy godziny? Kpina. Dowalam sto w ciągu dwóch godzin i wszystko ładnie się trawi.
Bez tłuszczu w potreningowym, bo pójdzie w boczki? Hm. Osiemdziesiąt gram tłuszczu w okresie pół godziny po treningu i... I w pasie mniej. Pójdzie w boczki. Pewnie. Jasne. Bajki.
Pięć godzin za długą przerwą między posiłkami? Ja robię dwadzieścia i nie mam z tym problemu.
Dieta, którą mogę polecić wszystkim i wydaje mi się, że w 99,5% będzie skuteczna na dłuższą metą.
Więcej o tym można poczytać w dziale "Olimp" i popytać Binia na forum SFD.
Zgodnie z zasadami konkursu, zrzekam się praw autorskich tej pracy na rzecz forum.sfd.pl.
Pozdrawiam
Alan Gasiński, vel Testudos
Dopisałbym tu parę innych spostrzeżeń, które zauważyłem dalej, ale nie wiem, czy mi wolno, więc... To tyle.
Every f***ing thing is possible.